Archiwum 23 września 2018


Żółto , czerwone wspomnienia z gipsowym...
23 września 2018, 21:10

 

Wrzesień kojarzy mi się z początkiem roku szkolnego. , ale tym razem również , nastąpiła diametralna zmiana pogody . Tak jakby ktoś tam na górze , ostrym narzędziem odciął ładną pogodę jaka była w ostatnich dniach sierpnia . I zastąpił ją jesiennym deszczem i chłodem . Ogólnie ten rok nie rozpieszczał nas pogodowo. Lato krótkie , bardzo chimeryczne z małą ilością prawdziwie gorących dni . Za to po raz kolejny uraczyło nas różnymi anomaliami pogodowymi . Choć prawdę mówiąc powtarzalność ich występowania jest już tak duża, że nie są to już anomalia a normalne zjawiska , tyle że gwałtowniejsze .

Powoli przyzwyczajać się trzeba do myśli że, jesień już puka do naszych drzwi .

Mam tylko nadzieję że te szare , pochmurne i deszczowe dni , to tylko chwilowe , załamanie pogody. A złota polska jesień jeszcze do nas przyjdzie .

Ciężko uwierzyć że lato tak szybko minęło . Człowiek zawsze jest zaskoczony, że coś co jest przyjemne tak szybko mija. W moim przypadku było przyjemne ,rzeczywiście, choć nie do końca , bo dość pracowite i niestety spędzone , bez żadnego wakacyjnego wyjazdu .Rzadko tak się zdarza , ale cóż stało się , siła wyższa .

Ekscesy pogodowe jakie niedawno przeżywaliśmy i szybka zmiana pogody na , nieładnie jesienną , obudziły u mnie wspomnienia . Dołożyło się jeszcze rozczarowanie ...jednak trochę tak...tym że ten rok zakończy się prawdopodobnie bez żadnego wyjazdu urlopowego.

Jak pisałem wspomnienia wracają . Człowiek myśli o zbliżającej się jesieni , o tym aby przynajmniej część tych dni była na prawdę cudowna i kolorowa , od pięknych, mieniących się w ciepłym słońcu , zachlapanych przez , trochę niechlujnego ; malarza; na żółto - czerwono , drzew i krzewów . Cała przyroda jakby odświętnie przystrojona , z mnóstwem liści już opadłych , przyjemnie szeleszczących pod stopami, obutymi w cieplejsze , przecież jesienne , już obuwie . Letnie sandały już dawno zakonserwowane , i schowane na przyszły rok . Muszą poczekać aż słońcu będzie się chciało wschodzić wyżej , i dłużej zostawać z nami . A nie chować się po kilku godzinach po drugiej stronie globu.

Tęsknota za jesienną feerią barw , ciepłem i nie skonsumowanym w tym roku urlopem ,zawiodła mnie w polskie Pieniny . Kilka lat temu spędziliśmy chyba najbardziej udany nasz urlop , właśnie w Pieninach . To chyba był sierpień nawet druga połowa tego miesiąca . Zresztą szczegóły nie są tak na prawdę ważne . Najważniejsze że było dobrze i pięknie . Przede wszystkim byliśmy zajęci , sobą na wzajem . Tak to udane , dobre określenie , rzeczywiście byliśmy zajęci przede wszystkim sobą . Był to nasz pierwszy wspólny wyjazd. Było zupełnie inaczej niż na początku .

Tak początek ... . W pierwszych tygodniach zachowywaliśmy się trochę jak dwa samotne wilki . "Obwąchiwaliśmy się" , wyczuwając że skądś znamy ten zapach ale było to bardzo dawno i bez żadnych , konsekwencji. Sierść się jeżyła, ale nitka porozumienia z wzajemnych powarkiwań jednak gdzieś powoli się rodziła .

Samotność jednego z nas wynikała z niemożności wyrwania się z czegoś, co powinno dawno już się zakończyć . Ponieważ samotność i permanentny brak zrozumienia , przeżywane we dwoje jest jeszcze boleśniejsze , niż bycie samotnym w pojedynkę . Wyrzuty sumienia i ludzka dezaprobata dla takich rzeczy , przez długi czas blokowały , coś co i tak nastąpić musiało.

Drugie z nas , skrzywdzone, uciekło w samotność , chroniąc się przed możliwością , następnego razu . Tak , początki były pełne obaw ale jednak i nadziei. Pierwsze wspólne wakacje to już zupełnie inny etap .

No tak zboczyłem z głównego tematu bardzo ale to bardzo Ale muszę to jakoś podsumować ...może tak.

Mieliśmy później dużo jeszcze pięknych urlopowych dni , spędzonych razem , w różnych na prawdę fajnych miejscach . Ale ten pierwszy darzę największym sentymentem .

Góry to coś co człowieka wycisza , uspokaja swoją potęgą , wielkością a przede wszystkim pięknem i niepowtarzalnością. Człowiek naprawdę robi się malutki w takiej scenerii , wszystkie jego problemy ulatują , zostają za nami i te dwa tygodnie nie dają o sobie znać .

Krościenko to małe miasteczko przed znaną i jednocześnie bardziej obleganą , Szczawnicą.

Miejscowość ta jest mi znana , z młodzieńczych moich bytności w tych okolicach .

Jako że odległość między tymi miasteczkami jest na prawdę nieduża , spacerowo traktowaliśmy marszruty między nimi . Tym bardziej było to przemyślane działanie , ponieważ z jednej strony nie chciało nam się gnieść w zatłoczonych , wypełnionych zapachem potu i niestrawionego do końca alkoholu , zdrożonych wycieczkami po górach ludzi . A z drugiej idąc pieszo mogliśmy podziwiać widoki jakie tylko przemknęły by nam , jadąc w metalowej puszce na kołach.

Właśnie widoki , tak malowniczo położonej szosy jeszcze do tej pory nie widzieliśmy . Po jednej stronie góry , były trochę oddalone . Między czarną nitką zniszczonego już trochę asfaltu a linią drzew wchodzących z wolna pod górę , wdzierały się jak prawdziwki zakotwiczone przy dorodnych dębach , domki , góralskie chałupy . Spadziste dachy , tak typowe dla tego górskiego krajobrazu , pomagające pozbywać się zimowych śnieżnych czap , bez zbędnego wysiłku, lśniły w słońcu. Dachy te , jedne z blacho dachówki inne ceramiczne . Ale wszystkie w podobnym kolorze . Brudno , ciemno czerwone , może to bordo , nie wiem , przecież mój zasób wiedzy w tym temacie , jest typowo męski ...zielony to zielony a nie seledynowy czy jakiś groszkowy a tym bardziej grynszpanowy , cokolwiek ta nazwa oznacza. To bordo , przechodziło gdzieniegdzie w delikatny brąz , jak zmrużyło się trochę oczy , widok był zadziwiający , przypominający wysyp prawdziwków właśnie , w starym dębowym lesie. Bujna zieleń dochodząca prawie do drogi, dość gęsto utkana brązowymi , grzybowymi kapeluszami .

Po drugiej stronie szosy , krajobraz był w sumie bardzo podobny , z jedną dość istotną różnicą . Między powoli pnącymi się pod górę, w kierunku pobliskich pienińskich pagórków drzewami , zmieścił się jeszcze Dunajec , obok szczytu Trzech Koron , symbol Pienin .

Wraz z szosą , wody rzeki biegły równolegle względem siebie . Momentami przybliżając się , a następnie oddalając na kilkadziesiąt metrów od siebie . Wyglądały jak bliźniaczki , trzymające się za ręce, biegnące gdzieś wesoło . Jedna nuciła coś szumem wody lawirującej między skałami ,i kamieniami leżącymi na jej drodze . Pomrukiwała spienionymi wodnymi grzywami , rozpryskującymi się na pokonywanych przez siebie przeszkodach . Druga pogwizdywała , brzęczącymi , pędzącymi po niej samochodami , autokarami , motocyklami ...i czym tam jeszcze . Biegły razem , w zupełnej symbiozie , w siostrzanym uścisku aż do rogatek Szczawnicy . Tam jakby pokłócone , nadąsane , oddalają się od siebie . Jedna biegnie w lewo w kierunku miasta , napędzające je jeszcze bardziej , życiem, a druga płynie w prawo trując sobie drogę ku , wyższym partią wzniesień .

Kiczowaty gipsowy góral ,stojący w nurcie rzeki na niedużej wysepce , jakby próbował pogodzić zwaśnione siostry . Ale chyba zaostrzył spór , bo szybkość oddalania się od siebie , nietypowych bliźniaczek jakby znacznie się w tym miejscu jeszcze zwiększyła . Kiczowatość tej figury , posagu , jak zwał tak zwał , choć rzeźbą na pewno bym jej nie określił , wynika z jej kształtu , koloru , ze wszystkiego co to "dzieło " pokazuje. Nie widziałem czegoś bardziej szkaradnego

, oj trochę przesadziłem , widziałem nawet całe stado takich figur . Żeby je wszystkie obejrzeć trzeba się trochę powspinać , można jak ktoś lubi przebyć tą wspinaczkę na kolanach , w jakieś intencji .

Ten wiecznie zdziwiony wyraz twarzy gipsowego górala , kojarzy mi się z równie wiecznie zdziwioną miną gumowych lalek , kupowanych w "różowych" sklepach dla dorosłych . Notabene , których coraz więcej w moim rodzinnym mieście . Zdziwiona mina juhasa nie wynika z dziwnie otwartych ust jak u gumowej lali , to układ trzech składników , oczu, nosa i ust , po prostu durny jest ten wyraz twarzy. Jeszcze kolory , na tym martwym obliczu , tak intensywne że wygląda to tak , jak makijaż niedowidzącej staruszki . Która aby zobaczyć kolory na swej pomarszczonej twarzy wciera w policzki prawie całe opakowanie , tego co ma ją upiększyć , odmłodzić. Choć pewnie wie że są to daremne wysiłki . Koniec pastwienia się nad gipsowym góralem i staruszką.

Raptownie pnące się w górę wzniesienia , są bujnie zadrzewione , u podnóża, głównie drzewami liściastymi . Czym wyżej , tym drzewostan staje się bardziej zróżnicowany . Dęby , buki i inne "liściaste" mieszają się z dostojnymi wiecznie zielonymi sosnami , i świerkami . Jeszcze wyżej drzewa iglaste już dominują , rozpościerają swoją głęboką zieleń aż do samych szczytów . Mimo że była to dopiero połowa sierpnia , podnóże gór , to zdecydowanie jeszcze liściaste , mieniło się na żółto i czerwono pokolorowanymi liśćmi . Kolorowe plamy żywo kontrastowały na głębokiej jeszcze zieleni wyższych partii gór . Pięknie ...

To właśnie wspomnienie nasunęło mi się gdy rozmyślałem o bieżącym , trochę zmarnowanym roku. Tęsknota za kolorami tej ładniejszej odmiany jesieni zawiodły mnie , rzeczywiście daleko . Ale było warto , jakoś tak cieplej zrobiło mi się na sercu , kolorowo , optymistycznie , mimo tego , że za oknem zimno i mokro.

A bym był zapomniał , pamiątką z tego urlopowego wyjazdu , prócz cudownych wspomnień , jest jeszcze magnes na lodówkę ze zdjęciem , no oczywiście. gipsowego górala stojącego w nurcie Dunajca ....

5-7.09.2017